niedziela, 8 stycznia 2017

GLICO, Pocky matcha

Pocky... czy ktoś o nich słyszał? Oczywiście odpowiedź będzie twierdząca. Chyba wszyscy znają te słynne paluszki, które bohaterowie anime pożerają kilogramami. Raczej nie znajdziemy ich w normalnym sklepie- takie luksusy tylko dla wybrańców. Ja nabyłam je podczas wyprawy do Warszawy w sklepie Kuchnie Świata. Wybrałam smak bananowy, natomiast moja przyjaciółka zieloną herbatę. Dzisiaj będzie to drugie, czyli "Pyszne kruche paluszki w polewie o smaku zielonej herbaty".

ZAPACH I WYGLĄD:
Pachną... oj nie, poczekajcie. One odrzucają swoim zapachem starego mleka w proszku. Przez pierwsze pięć minut nie mogłam dojść do siebie i omijałam opakowanie szerokim łukiem xd, aż w końcu nadszedł ich czas. Ukazały mi się niewielkie (naprawdę myślałam, że będą większe) paluszki o uroczym pastelowo-zielonym kolorze. Niestety, i tak małe opakowanie zostało wypełnione nimi jedynie do połowy. No tak :/, zapomniałam, że ponad 8 zł to za mało, aby dostać cokolwiek wypełnione do pełna.


SMAK:

Zacznę od polewy, której wcale nie jest na paluszku dużo. Gładko rozpływa się w ustach, tłuściutka i praktycznie wcale nie jest słodka, co mnie bardzo zaskoczyło. Bałam się, że przez dodatek paluszka, czekolada będzie wręcz zamulająca. 
   Chciałabym napisać, że jest ona mleczna, waniliowa, czy coś w tym stylu, niestety jedząc ją czułam jedynie obrzydliwy posmak mleka w proszku, jakby przeterminowanego o dwa lata. Oczywiście matcha też się pojawiła. Co prawda jedynie musnęła moje podniebienie i nie wybijała się za bardzo na tle mleka w proszku, ale dawała o sobie znać. Był to delikatnie gorzkawy, liściasty smak.

Kolejnym etapem jest paluszek. Powiem szczerze: był przepyszny. Niby nic wyjątkowego, ale mnie zachwycił. W smaku- mocno maślany, kruchutki i do tego idealnie wypieczony. Naprawdę był wyjątkowy :)).

   Całościowo robi się mało konkretnie. Mam na myśli to, że posmak mleka w jakimś stopniu zanika, ale też i matcha zostaje zabita przez paluszek. Zdecydowanie miałam zupełnie inne oczekiwania co do tego produktu i myślałam, że skoro jest o nich tak głośno, to wypadną lepiej a tu klapa. Cieszę się, że nie zdecydowałam się na ten wariant smakowy (może mój bananowy będzie chociaż odrobinę lepszy). Zdecydowanie nie polecam :/.

                     Gdzie kupiłam: Kuchnie Świata 
                     Cena: 8,50zł (za 37g)
                     Ocena 4/10

           

piątek, 30 grudnia 2016

BAKALLAND, Love Las



Jak to mówią:  „święta, święta i po świętach”. Sporo w tym racji jest, bo tak naprawdę więcej jest samego przygotowywania, niż świąt. A już jutro Nowy Rok (dla tych mniej poinformowanych xd)! A ja tradycyjnie jestem chora (tak dokładnie- TRADYCYJNIE) i niestety chyba nici z wyjściem na miasto a przede wszystkim nici z jutrzejszego treningu ( łyżwiarze łączmy się). No cóż, trochę w tym mojej winy, bo z gorączką władowałam się na konia, zgrzałam i tak wyszłam na dwór (ale to jeszcze nic- moja trenerka kiedyś jeździła ze złamaną nogą) i w ten sposób się doprawiłam.  Dla mnie zaczyna się kiepsko, ale Wam moi drodzy życzę, aby 17 okazała się szczęśliwą liczbą, samych sukcesów i duuużo uśmiechu.

Musicie mi wybaczyć te okropne zdjęcia (są naprawdę straszne), ale aparat ogłosił strajk.
Dziasiaj przekąska, która chyba miała odgrywać rolę zdrowej, tylko po wizycie w fabryce coś nie wyszło i tak się składa,  że nigdy w życiu bym o niej tak nie powiedziała. Mowa o love las'ie firmy bakalland, czyli jak pisze producent "połączenie żurawiny z sokiem z jagód oraz prażonego migdała muśniętego białą czekoladą z różaną otoczką" (i tu od razu powiem, że z całego tego opisu na początku przyswoiłam tylko słowa "żurawina", "migdał" i "biała czekolada". Mówię to, żeby usprawiedliwić swoje późniejsze zdziwienie).


Zapach, towarzyszący otwarciu opakowania jest owocowy, ale taki trochę nijaki.

Zacznę od migdała, a raczej od tego, co go otacza. Producent pisze, że ma być to biała czekolada. Przeżyłam lekki szok bo okazała się być... fioletowa. Jest ona faktycznie tłusta, delikatnie maślana, słodka i... owocowa? Nieee... co to jest? Coś dziwnego, niezidentyfikowanego, ale chyba owocowego. Może to żurawina? Nie mam pojęcia, ale z pewnością nie smakuje to dobrze. Jest po prostu okropnie sztuczna i tyle. Co do migdała to obawiałam się, że będzie stary, zatęchły. W rzeczywistości dostałam lekko rozmiękłego, ale słodkiego orzecha. Bez szału, ot zwykły migdał.

Kolejnym etapem jest żurawina (którą ubóstwiam). Jeszcze przed zjedzeniem byłam przekonana, że dużo o niej nie napiszę, bo w końcu żurawina to żurawina i chyba nie trzeba jej jakoś dokładniej opisywać. Och jak się przeliczyłam. Zacznijmy od tego, że nie jest ona przesuszona i twarda, ale mięciutka i gumowata, co działa na jej korzyść. Po chwili dotarło do mnie, że nie czuję kwasku, który zawsze towarzyszy temu owocowi. Jest za to słodycz, która zupełnie mi tu nie gra. Ogólnie po chwili poczułam też że oprócz słodyczy sam smak mi tu nie gra- okropnie sztuczni i dziwny, niemający nic wspólnego z tym czym miał być, czyli sokiem z jagód. W tym oto momencie niepewnie zerknęłam na skład. Ach no


tak. Sok z jagód. Oooo i jak się okazuje ta biała czekolada była owocowa, czego ja się tu dowiaduję. W takim razie zacznijmy od początku: substancja jest żelowata i tak naprawdę nie ma nic wspólnego z jagodami. Przypomina trochę ten wsad z jagodowej fantazji. Jest słodki, ale nie za i diabelnie sztuczny. Z zewnątrz jest owinięty zwykłą żurawiną.

Podsumowując, całość jest sztuczna i... po prostu sztuczna. Mogło być to dobre w swojej prostocie, czyli według moich założeń: prażony migdał w białej czekoladzie i żurawina, a tak to z całej tej mieszanki tylko migdal mi smakował.
Produkt zdecydowanie nie jest wart swojej ceny. Zdecydowanie nie polecam.

Skład:
żurawina z sokiem z jagód 60% (żurawina 55%, cukier, koncentrat soku winogronowego, koncentrat soku jagodowego 0,4%, regulator kwasowości: kwas cytrynowy; aromat, olej słonecznikowy), migdał prażony w białej czekoladzie 40% (migdał 70%, biała czekolada 29,9% (cukier, mleko pełne w proszku, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyny (z soi); aromat, proszek owocowy), barwniki: czerwień buraczana, błękit brylantowy, maltodekstryna, skrobia ryżowa
Produkt może zawierać gluten, orzeszki ziemne, inne orzechy oraz sezam.


                       Gdzie kupiłam: Biedronka
                       Cena: 3,69zł (za 50g)
                        Ocena: 4/10
Wybaczcie za chaos w tym wpisie, ale mam 38 stopni gorączki xd

piątek, 23 grudnia 2016

SMAKIJA, pudding z kokosem

Święta, święta! Wigilia już jutro, a ja kompletnie nie czuję tego świątecznego nastroju :/. Nie wiem jak Wy, ale ja się jeszcze nie zaczęłam jakoś bardziej przygotowywać. Za to jutro mam bardzo napięty harmonogram: z rana trening sportowy, potem wracam szybko do domu i biorę się za pieczenie ciast na niedzielę, robię końcowe porządki, jakieś sałatki, kurczaki itp. a potem wigilia u dziadków na 16. Teraz zaczynam mieć wątpliwości, czy na pewno się ze wszystkim wyrobię :/.
Chciałabym na początku życzyć Wam spokojnych, wspaniałych świąt, spędzonych w rodzinnym gronie. Warto w tym czasie zamiast biegać w kuchni, przystanąć na chwilę i zastanowić się, po co tak naprawdę to wszystko. Doceńmy ten czas spędzony z najbliższymi, nawet gdy czasem nie jest tak idealnie, jakbyśmy chcieli. Pomyślmy o dzieciach, które w tym dniu po raz pierwszy widzą ciepły posiłek. Chodzi mi o to, żeby docenić to, co mamy i jak najlepiej z tego skorzystać. Jeszcze raz wesołych!!!!

W takim razie, możemy już przejć do samej recenzji. Dzisiaj chcę zaprezentować Wam deserek prosto z lodówki: smakija pudding z kokosem. Osobiście nie lubię recenzji jogurtów i tym podobnych. Zawsze omijam je szerokim łukiem. Nie wiem czy Wy je lubicie, ale że akurat jadłam i wpadłam na pomysł zrobienia zdjęć, to postanowiłam go opisać. No to do dzieła.

Smakija kojarzy się przede wszystkim z kaszkami (które uwielbiam) :). Jednak tym razem mamy do czynienia z puddingiem ,czyli (chyba) gęstszym budyniem. Dodatkowo ma być kokosowe. Może być pysznie, ale czy na pewno?

Samo opakowanie jest śliczne;). Bardzo mi się podoba biały z delikatnymi akcentami fioletu.
Zacznijmy może od konsystencji: gęsty, sztywny, kremowy budyń. Nie wiem czemu, ale spodziewałam się tu ataku wiórków kokosowych, jednak nie znalazłam ich. Serek (pozwólcie, że to dzisiaj będzie naszym synonimem do słowa "budyń") był idealnie gładki i lekko tłustawy. Jeśli miałabym go z czymś porównać, to z deserkiem o nazwie paula. Pamięta ktoś?  Od razu przypomniała mi się ta piosenka z reklamy: "bo pauli każda z łat, ma inny pyszny smak. Wanilia, czekoada, orzech, to deser w łaty odjazdowe" xd.

Co do samego smaku to był on idealnie mleczno-kokosowy. Wydawało mi się, że dostałam zwyczajnie zagęszczone mleko kokosowe (takie prawdziwe). Dodatkowo nie było to ani odrobinkę przesłodzone (co w przypadku tego typu deserków zdarza się zbyt często). W sumie chyba nie ma tu nic więcej do napisania, bo żaden inny, nachalny smak nie przeszkadza nam w jedzeniu. Jakieś cudo to to nie było, ale myślę, że będę często do niego wracać.

                 
                              Gdzie kupiłam: Carrefour
                              Cena: nie pamiętam
                              Ocena: 8/10

Jeszcze jeden (już ostani) raz życzę Wam wszystkiego najlepszego!!!




wtorek, 20 grudnia 2016

HERSHEY'S, Reese's white

Dzisiaj miałam wenę na pisanie, a przede wszystkim na jedzenie. Nie dodaję postów zbyt często, nie dlatego, że mi się nie chce, czy coś w tym stylu. Ja po prostu zupełnie nie mam ochoty na słodkie. To jest koszmarnie frustrujące, bo przed założeniem bloga nie miałam z tym problemów, a teraz...
Za to miewam i takie dni, że już po wstaniu z łóżka wiem, że będę chciał


a słodyczy. Dzisiaj był taki dzień, więc mam dla Was aż trzy recenzje :), które stopniowo będą się pojawiać.

Ostatnio, będąc w Warszawie, pozwoliłam sobie zajrzeć do Kuchni Świata. Można tam spotkać między innymi zagraniczne łakocie. Tym razem skusiłam się na produkt baaardzo dobrze znany, ale nie chciałam kupować ponownie klasycznej wersji. Tym razem sięgnęłam po znienawidzoną przeze mnie białą czekoladę. Nie przedłużając, oto przed Wami reese's white, czyli nadzienie z masła orzechowego, oblane grubą warstwą czekolady.


Zacznę bez ogródek: nienawidzę opakowania klasycznej wersji. Jak jeszcze to "white" jest w miarę do zniesienia, bo biały kolor jakoś to wszystko ratuje, tak klasyki nie znoszę (ten obrzydliwy pomarańcz, fuj).

Jeśli chodzi o zapach, to oczywiście uderza w nas aromat orzeszków. Oj już mi ślinka pociekła. Wnętrze ukazuje nam dwie niby babeczki zawinięte od spodu w niby papilotkę. Powiem szczerze, że jest to dosyć pomysłowe i oryginalne.
Kolejnym etapem miało być już samo smakowanie czekolady. Wzdrygnęłam się dwa razy, wzięłam głęboki wdech, potem wydech i jeszcze raz wdech. Wiedziałam, czym może grozić ten test: cukrzycą. Tutaj zrodziło się pytanie: co mną kierowało, biorąc ten produkt do ręki? Na prawdę nie mam pojęci, ale jak już kupiłam to... no i w końcu jest to reese's, czyli boski wytwór firmy hershey's
Czekolada jest giętka, nawet bardziej niż lekko nadpuszczona milka. Taka typowa plastelinka. Nie rozpuszcza się w palcach, za to na języku robi to szybciutko. Przede wszystkim jest ona słodka i tak naprawdę nie ma nic wspólnego z takimi typowymi białymi czekoladami, jakie jadam (kiedyś jadalam) na co dzień. Zwyczajnie słodka i nic więcej, żadnego konkretnego smaku. Ostatecznie doszłam do wniosku, że nie jest aż tak słodka i ogólnie do zniesienia, ale nie jest to smak marzeń.

Zupełnie inaczej ma się sprawa z nadzieniem, które jest po prostu boskie. Czuć masło orzechowe i coś jeszcze. Tak właściwie nawet nie umiem dokładnie opisać, jak ono smakuje. Na pewno jest dużo bardziej słone, niż to pospolite ze słoiczka, ale też jest dużo bardziej słodkie. Jestem w stanie powiedzieć, że to w konkursie "gdzie sypnęli więcej cukru", zdecydowanie czekolada przegrała z nadzieniem- to ono tutaj mogło zamulić. Jednak była to przyjemna słodycz i równoważyła się ze smakiem słonym. Ogólnie, nie było ono gładkie i tłuste, co wydaje się dziwne (no bo w końcu masło orzechowe musi być tłuste), ale takie jest właśnie reese's. Było ono pełne drobnych orzeszków.

Zdecydowanie należę do fanów tych "babeczek". Powiem szczerze, że przez moje uprzedzenie do białych wyrobów, byłam bardzo negatywnie do tego produktu nastawiona, ale tak naprawdę nie było aż tak źle. Znaczy nigdy już więcej nie zamienię klasycznej wersji na tą, ale nie plułam, nie zwróciłam, więc można powiedzieć, że jest ok xd. W sumie to nie było nawet za bardzo przesłodzone. Poza tym, jest to reese's, które jest boskie samo w sobie. Jednak dla tych zainteresowanych zakupem mówię, że wolałabym ciemną wersję.


                             Gdzie kupiłam: Kuchnie Świata
                             Cena: 6,50zł (za 2 babeczki)
                             Ocena: 8/10 (daję tak mało, przez porównanie z klasykiem)

Nie myślałam, że ten wpis będzie aż tak długi :O. No nic, mam nadzieję, że dotrwacie :)

środa, 14 grudnia 2016

OLZA, Prince Polo kokosowe

Dzisiaj mam dla Was produkt, kojarzący mi się z latem (tak, aby przełamać te zimowe klimaty), ponieważ właśnie wtedy był dostępny. Obecnie nigdzie go nie ma. Była to limitowana edycja, jednak jestem przekonana, że kiedyś jeszcze się pojawi, więc uważnie się przyglądajcie :)

Prince polo kokosowe- wiele bloggerek już o nim pisało, ja nie miałam z nim nigdy do czynienia, ale czytałam baaardzo pozytywne opinie. Wafelek, przekładany kremem kokosowym, oblany biał... a nie!!! Mleczną czekoladą- czyli przeciwieństwo sławnej princessy. Ciężko było mi sobie wyobrazić taki wafelek w czymś innym, niż ten biały odrażający twór, bezczelnie przyjmujący miano "czekolady" (przepraszam fanów).

 Opakowanie jest przepiękne. Kupiło mnie od razu. Piękny niebieski kolor idealnie łączy się z orzechem. Całość przywodzi na myśl jakieś egzotyczne kraje i na chwile pozwala odpłynąć. Już już, wracam na ziemię :)
Od razu po otwarciu, wyraźnie daje o sobie znać zapach kokosu.
  No to tak: wafelek, jak wafelek, był kruchy i dobrze wypieczony. Co do nadzienia, nie było ono ani suche, ani tłuste. Takie idealne. Było za to słodkie i baaardzo kokosowe. W sumie, nie różniło się praktycznie niczym od tego w księżniczce. Zdecydowanie go nie poskąpili, co widać po przekrojeniu.



Jedyne do czego mam zastrzeżenia to ta czekolada- potwornie słodka i jeszcze bardziej tłusta. W palcach rozpuszczała się w tępie ekspresowym i rozpuszczała się w ustach. Tylko ta tłustość. Ona była wręcz margarynowata. Wiadomo, nie doszukałam się tu kakao, ale to było do przewidzenia, biorąc pod uwagę to, że miała być ona mleczna. W sumie w połączeniu z tym wszystkim, nie przeszkadzała aż tak bardzo. Nadawała tylko większej słodyczy i robiła błotko. Co do jej wyglądu, to mam wrażenie, że jest dużo jaśniejsza, niż normalnie. Taka wręcz kremowo-kawowa.

Podsumowując: być może mógłby być odrobinkę mniej słodki. Tłuszcz czekolady później gdzieś zanikał, myślę, że pod wpływem suchego wafelka. Wydaje mi się, że mógłby godnie powalczyć z princessą i zastanawia mnie, dlaczego jeszcze nie wprowadzili go do stałej oferty. Na początku nie wyobrażałam sobie tego połączenia z mleczną czekoladą, ale tutaj zdaje egzamin. Wafelek na prawdę bardzo mi smakował.


                                              Gdzie kupiłam: sklep na wsi, nieznanego pochodzenia xd
                                              Cena: Cyba coś koło 1.30zł
                                              Ocena:  7/10

środa, 7 grudnia 2016

CADBURY fudge

Ogólnie bardzo rzadko robię zakupy w biedronce. Z niewyjaśnionych przyczyn bardziej preferuję lidla, jednak parę tygodni temu WYJĄTKOWO zajrzałam do marketu spod znaku owada xd. Przystanęłam tam, na chwilkę, aby pooglądać produkty promocyjne i... cóż moje oczy widzą? Czy to jest Cadbury? Niewiele myśląc, szybko złapałam urocze pudełko (jeszcze by mi je ktoś zabrał) i pobiegłam do kasy. Myślę, że określenie "niewiele myśląc' jest jak najbardziej trafne, bo w tym całym oszołomieniu nie zobaczyłam nawet, jakie produkty są tam umieszczone :). Na szczęście, jak się później okazało, nie miałam czego żałować, bo zawartość była wręcz strzałem w dziesiątkę.
tak wygląda całe opakowanie, zawierające 6 elementów

A tutaj mamy wnętrze, które skrywa :)
Tak więc na pierwszy ogień poszedł batonik, o nazwie fudge, czyli karmelowy nugat oblany czekoladą. Od razu skojarzył mi się z czymś klejącym i mocno słodkim. Zobaczmy, jak było naprawdę.

  Zacznę od samego wyglądu batonika. Jest on smukły i ogólnie niewielkich rozmiarów. Samo opakowanie raczej mnie nie zachwyciło. Zwyczajnie mi się nie podoba :P. No ale nie oceniajmy książki po okładce.

  Zapach, który wydobywa się po odchyleniu papierka jest delikatnie mleczno-karmelowy, nieziemski. Zapowiada się całkiem, całkiem.
  Po przełamaniu trochę mnie zaskoczył, bo nie przeczytałam etykietki i myślałam (ja byłam tego pewna), że będzie to odpowiednik naszego twixa a tu nie ma ani ciasteczka, ani karmelu. Jest za to nugat. Oczy mi trochę posmutniały, bo nie jestem fanką batoników z nugatem :/. Od marsa mnie wręcz odrzuca.

  Zacznę od  czekolady. Jest ona delikatna w smaku- słodziutka, mleczna, odpowiednik naszej milki, ale chyba odrobinę mniej słodka. W konsystencji kremowa i rozpuszczająca się w "błotko". Krótko mówiąc, bardzo przyjemna w odbiorze.

  To teraz czas na nugat :). Zatarłam rączki (wiedziałam, że może być ciekawie) i położyłam nadzienie na język. Pierwsze co- karmel. Jedliście kiedyś czekoladę karmelove od wedla? To jest właśnie taki karmel, czyli kremowy, odrobinkę zajeżdżający białą czekoladą. Ono w sumie bardziej idzie w toffi, niż w karmel. Jest obłędne. Odrobinkę przeszkadzała mi słodycz, bo tej znalazło się tu sporo, ale dało się to jakoś przebaczyć. Jeśli chodzi o samą konsystencję, to było to identyczne jak milky way, klejące się do zębów, ciągnące a zarazem łatwe do oderwania.


Moim zdaniem, batonik baardzo przypomina milky waya, ale pięć razy lepszego. Przede wszystkim smakuje jak toffi. Pomimo początkowego niedosytu, ze względu na jego niewielki rozmiar, teraz widzę, że większego bym nie dojadła. Niby jest on taki niepozorny, ale skutecznie zasłodził mnie na cały dzień. Przez to zacukrzenie odejmę mu trochę punktów.


                    Gdzie kupiłam: Biedronka
                    Cena: 9,99zł za całą paczuszkę (3 batoniki i 3 małe czekoladki)
                    Ocena: 8,75/10


Myślę, że w najbliższym czasie na blogu mogą pojawić się pocky bananowe i o smaku matchy. Tak więc do następnego :*





czwartek, 1 grudnia 2016

KRAFT Philadelphia milka

     Nie wiem jak Wam, ale mi listopad zaczynał już dawać w kość. Nie ma nic gorszego, niż  mieszanka: skrócony dzień+deszcz+zimno+jeszcze więcej deszczu. Brrr, coś okropnego. Na szczęście ten miesiąc upłyną mi wyjątkowo szybko, nawet nie wiem kiedy. Teraz przynajmniej jest śnieg i świat wydaje się weselszy.

Jeszcze nigdy nie miałam okazji spróbować serka philadelphia. Często spotykałam się z ta nazwą w przepisach. Nie tak dawno w lidlu była promocja na te serki. Na podstawową wersję się nie skusiłam, bo pomimo promocji, cena dalej mnie odrobinkę przerażała, ale zakupiłam wersję czekoladową, którą dzisiaj Wam przedstawię.

Przede wszystkim chciałabym zacząć od konsystencji. Serek jest kremowy i na tyle gęsty, że można go porównać do kremowej galaretki. Po wzięciu na łyżeczkę nie rozpływa się i pozostaje w takim stanie.
Ogólnie na języku serek gładko rozpływa się w ustach.

Jeśli o smak chodzi, to spodziewałam się... w sumie sama nie wiem czego, ale na pewno nie tego co dostałam. Żeby nie było, to zostałam zaskoczona bardzo pozytywnie. Przede wszystkim było tam czuć kakao. Otworzyłam szeroko oczy w zdziwieniu. Spodziewałam się, że to będzie po prostu słodkie i tyle. A tu taka niespodzianka :). Fakt, było to słodkie, jednak nie tak jak przykładowo nutella. Na początku nawet nie poczułam cukru, dał on o sobie znać dopiero przy trzeciej łyżeczce. Dodatkowo, gdzieś w tle pojawia się kwaskowaty i leciutko słonawy posmak.

 Jeśli chodzi o to, czy serek smakował, jak tabliczka milki, hmmm... raczej tak. Smakowało, jak milka, do której przez przypadek zostały dodane cztery, nadprogramowe łyżeczki kakao. Och ideał. Gdyby produkowali takie tabliczki, stałabym się fanką milki :).

Zdecydowanie jest to idealny zamiennik nutelli, której nie dość, że nie lubię, to jeszcze jest dużo bardziej naszprycowana chemią, no i oczywiście jest mdląco-słodka. Tutaj mamy dużo mniej kaloryczny serek, z kakao, które wyraźnie daje o sobie znać i nadaje mu wytrawny charakter. Na drugi dzień próbowałam posmarować nim naleśniki i dodać do tego banana. To-było-niebo. Zdecydowanie polecam Wam go spróbować, szczególnie jeśli traficie na promocję.


Skład:  Ser twarogowy 52%, [mleko, białka mleka, śmietanka, sól, substancje stabilizujące (mączka chleba świętojańskiego, karagen), regulator kwasowości (kwas cytrynowy)], cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, mleko odtłuszczone w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz mleczny, serwatka w proszku, emulgator (lecytyna sojowa), substancja stabilizująca (E466), wanilina.


               


               Gdzie kupiłam: lidl
               Cena: 4,99zł (promocja)
               Ocena: 10/10